sobota, 14 marca 2015

Maroko bez koko

Pojechały my se na krótki feriowy urlop do dzikiej Afryki. Miało być gorąco, egzotycznie no i full wegetariańsko. Z tego wszystkigo było tylko...egzotycznie:)






Nie wiem dlaczego, ale islamskie kraje zawsze kojarzyły mi się z oszczędnościa w zakresie stosowania mięsa w kuchni. Ta wycieczka zupełnie zrewolucjonizowała mój dotychczasowy pogląd. Marokańczycy zupełnie nie rozumieją jak możne nie jeść mięsa z wyboru. Dlaczego ktoś miałby z własnej woli z niego rezygnować?! Oni przed świętem ofiarowania baranka, są w stanie zadłużyć się na kolejne kilka miesięcy, aby kupić najbardziej "wypasioną sztukę" równowartości naszych 3 tyś. zł. Oczywiście baranek jest później zabijany rytualnie, tak aby mięso było koszerne ale te historie już znacie więc Wam ich oszczędzę. Często próba zamówienia czegoś wegetariańskiego kończy się otrzymaniem dania z kurczakiem (same tego doświadczyłyśmy) bo to przecież nie mięso:) W zasadzie to chyba nawet cieżko dziwić się takiemu stanowi rzeczy bo przecież nawet w Polsce jeszcze kilkadziesiąt lat temu wegetarianizm uważano prawie za zboczenie psychiczne. Nikt przecież nie pomyślał, że na święta zamiast zabijać prosiaka, mogłby zrobić kotlety z cieciorki a boczek z...grzybów:D No nie bądźmy hipokrytami! 
Dokładając fakt, że Marokańczycy z higieną (szczególnie w zakresie przygotowywania posiłków) stoją raczej na bakier, zaczęłam dziękować światu za CYWILIZACJĘ! 
No ale podsumowując nasze wegańsko-wegetariańskie doświadczenia to udało nam się zjeść zupę z fasolki przypominającą nieco naszą fasolkę po bretońsku (to był najtańszy posiłek jaki kiedykolwiek jadłyśmy "na mieście" bo za 1 euro za dwie porcje!), couscous (kuskus dla niezorientowanych:)) z warzywami, wegetariański tajin z tradycyjnymi marokańskimi chlebkami (tu odnalazłyśmy kolejny "egzotyczny"składnik- długi czarny włos! ohyda!:)), harirę (przepis już wkrótce na blogu a jakże!) no i oczywiście pizzę i pyszne makarony z warzywami, orzechami i innymi cudami (mało tematycznie, ale cóż poradzić jak człowiek głodny a tu taka posucha w kuchni regionalnej:)) Jednego nie można im odmówić! Przepysznych koktajli z sezonowych owoców! Mnie najbardziej zabiło panache z awokado i mleka (mleko tam smakuje jak to, które piłam jak miałam 5 lat i byłam na wakacjach u babci, która miała prawdziwą, żywą krowe w oborze) no i świeżo wyciskane soki z pomarańczy (podawane oczywiście w szklance mytej w misce z wodą średnioczystą na zapleczu stoisk:)). I jeszcze jedno odkrycie! AMLU! To jest smarowidło śniadaniowe z mielonych migdałów, oleju arganowego spożywczego i miodu z arganii. MEGA! kupiłam je w kolektywie, gdzie Panie wytwarzały naturalne kosmetyki i szamę za dość dużo dirhamów ale było warto! Sam spożywczy olej arganowy jest dość smaczny a jego spożywanie zmniejsza zawartość cholesterolu we krwi i w ogóle jest bardzo zdrowy. 

Da się przeżyć...ale nie dłużej niż 2 tygodnie :) Jedno jest pewne- wszystkie warzywa i owoce, które się tam spożywa są świeże i niepryskane i tym Maroko pokonuje nas w swoim braku postępu cywilizacyjnego. Nie udało mi się tylko sprawdzić czystości lokalnego haszyszu więc gdyby ktoś coś na temat to proszę o recenzję na priv:) 
Ale pizzy, będąc w Maroku spróbujcie koniecznie bo jest naprawdę pyszna:) 












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz